piątek, 24 maja 2013

O zamiłowaniu berlińczyków do mody

Ostatnio z portalu NaTemat dowiedziałam się, że berlińczycy są modowo wyluzowani a Polacy czują głód marek hmm...Wnioski takie wyciągnięto z posta, który umieściła na swoim fanpage projektanta marki Patkas, który to następnie w artykule został skomentowany m.in. przez Joannę Bojańczyk i Marcina Różyca. Czuję, że muszę zabrać głos w tej sprawie, w sprawie tego berlińskiego luzu, mody w stolicy Niemiec i stosunku Niemców do mody ogólnie. Każdy kto w Berlinie był lub nie był wie, że jest to miasto najmniej niemieckie ze wszystkich miast, nie żartuję, ostatnio wyjechali ode mnie kolejni znajomi z „chciałbym/chciałabym usłyszeć język niemiecki” na ustach, bo o to w wielu miejscach w tym mieście czasem bardzo trudno. Ma to swoje wady i zalety, ale miało być o modzie..., a ta mieszanka kulturowa ma na nią tutaj ogromny wpływ. I od razu mogę powiedzieć, że to widoczne na pierwszy rzut oka „wyluzowanie” jest po prostu niechlujstwem, bowiem o modę dba tutaj naprawdę niewiele osób. Jak ktoś chce zobaczyć ciekawie ubranych ludzi powinien przespacerować się po Kreuzbergu, w okolicach baru Luzia przy Oranienstrase, nazywanego po cichu mekką hipsterów, albo w niedzielę wybrać się do Mauerparku, gdzie miejscowi modnisie prezentują swoje stylizacje na największym w tym mieście pchlim targu. Prawdziwa francja elegancja czy jak to mówią Niemcy shiki miki to Kurfürstendam, gdzie swoje butiki mają marki luksusowe takie jak Gucci czy Jill Sander, ale to wszystko kropla w morzu. Niemcy i przybywający tutaj, szybko asymilujący się emigranci modę mają w nosie. Nigdzie nie widziałam tylu fatalnych fryzur, źle dobranych fasonów, szpecących tatuaży i pircingów w najdziwniejszych miejscach, zamiłowania do najfatalniejszych rozwiązań z lat 80' i 90', modowych freaków. Nie dziwi mnie już widok starszego pana w damskim futrze z lisa, z wielkimi pozbieranymi w bufki rękawami przechadzającego się moją ulicą, ani rodzina kowbojów (mama kowboj, tata kowboj, wujek też kowboj i dziecko ku memu zdziwieniu ubrane normalnie) na izbie przyjęć w jednym z miejskich szpitali. Wszystko jest tutaj do przyjęcia i zaakceptowania i rzeczywiście ostatnią rzeczą o jakiej myślą Niemcy są marki, to czy ktoś ma na sobie Huntery czy kalosze z reala za 5 euro nie ma większego znaczenia. Odkąd tutaj mieszkam popularna strona Faszyn from Raszyn przestała być dla mnie śmieszna, gorsze okazy widuję tutaj na codzień. Niezwykle cieszy mnie, że w Polsce tyle osób chce dbać o swój wizerunek, zwraca uwagę na to co zakłada i pragnie czuć się luksusowo, nawet jakby tym luksusem miała być ZARA. Wkurza mnie, że markowe rzeczy w naszym kraju są takie drogie, przez co mało osób ma do nich dostęp, przyszłość widzę w sklepach internetowych takich jak podbijające sieć Zalando, zresztą mające swoją siedzibę matkę w Berlinie. Poniżej trochę berlińskiej mody.

 

 

\




A jakbyście byli ciekawi jak na berliński fashion week ubierają się blogerki to doskonałym przykładem są dziewczyny z This is Jane Wayne
  Tak czy siak, każdy wie, że najmodniejszy w Berlinie jest Ali: 


piątek, 17 maja 2013

Piekielnie zdolni z ASP Łódź

Dziś będzie o mojej Alma Mater, czyli Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Pomysł przelania na klawiaturę kilku refleksji absolwentki przyszedł mi do głowy na dniach, chyba wraz z wiadomością, że w łódzkiej Manufakturze można przyjrzeć się z bliska bardzo ciekawemu projektowi:Pracownia 240. Projekt, którego pomysłodawcami są prowadzący pracownię Małgorzata Czudak i Michał Szulc, a mający na celu prezentację prac studentów. Całość w dynamicznym charakterze częstej zmiany ekspozycji. Patronat nad tą bardzo fajną inicjatywą objęły branżowe media, włącznie z popularnym blogiem Harel. Ja sama nie mogę przyjrzeć się „wystawie” na żywo z tej prostej przyczyny, że Łódź opuściłam nie cały rok temu i trochę mi daleko i w tym momencie bardzo żałuję, ale jeśli wam w najbliższym czasie przyjdzie odwiedzić miasto znane z włókienniczej tradycji to koniecznie zajrzyjcie do Manufaktury. Piszę o tym wszystkim dlatego, że Pracownia 240 jest mi szczególnie bliska, bowiem w ubiegłym roku stałam się jej absolwentką i w tym momencie, obserwując taką inicjatywę rozpiera mnie duma, ale może po kolei. Kilka dobrych lat temu kiedy zdawałam na łódzką uczelnię, wtedy jedyną, która pozwalała ukończyć kierunek „projektowanie ubioru” na poziomie studiów wyższych w tzw. „środowisku” uczelnia nie cieszyła się zbyt dobrą opinią. Miałam okazję wcześniej studiować na ASP w innym mieście i często napotykałam się z spojrzeniem pełnym politowania, kiedy mówiłam, ze w planie mam spróbować zdać do Łodzi. Sama nie byłam do końca przekonana, czy moja decyzja jest słuszna i czy po latach nie będę żałowała obrania takiej, a nie innej drogi. I teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie żałuję. Moje zdanie, może nie zostanie podzielone przez wszystkich kończących mój kierunek, ale przyglądam się z ogromnym zainteresowaniem temu co dzieje się z absolwentami mojej Alma Mater, nie tylko Pracowni 240 i nie mam wątpliwości, że pomimo wielu minusów, czy zwyczajnych uczelnianych upierdliwości (nie potrafię tego inaczej nazwać) w trakcie studiów, dzieje się z nimi wiele dobrego, pracują w zawodzie w dużych polskich i zagranicznych koncernach, otwierają własne firmy/labele, zdobywają stypendia zagraniczne, są zapraszani do wielu ciekawych projektów etc. Oczywiście wiele zawdzięczają tylko i wyłącznie sobie, ale duży procent tego, co potrafią, na czym bazują zawdzięczają takim miejscom jak Pracownia 240 czy równie rozwijająca Pracownia 241 (przy okazji zapraszam do odwiedzenia fanpage obydwu). Nie wiem, czy uda mi się wymienić wszystkich, ale naprawdę warto zwrócić uwagę na twórczość: Jacka Kłosińskiego, Domi Grzybek, Joanny Startek, Dominiki Naziębły, Alicji Saar i Małgorzaty Wójciciej czyli Herzlich Willkommen, Pauliny Matuszelańskiej, Karoliny Marczuk, Eli Chodorowskiej, Klaudii Rozwadowskiej i wielu, wielu innych, o których często można przeczytać na blogu Efekty uboczne autorstwa Kasi Zbrojkiewicz, którego lekturę serdecznie polecam.

poniedziałek, 13 maja 2013

Heroiny u Helmuta Newtona

Jestem z powrotem, wracam z świata majówki, chorób układu oddechowego, wizyt na pogotowiu i innych mało sympatycznych doświadczeń. Dziś korzystając z okazji, że moje słodkie dziecię właśnie ucina sobie drzemkę będzie o nostalgii za przeszłością, stękaniu, że kiedyś było lepiej, inaczej czyli fajniej i o wszystkich innych uczuciach jakie pojawiły się w moim sercu i głowie w czasie wizyty w berlińskim Muzeum Fotografii aka Fundacji Helmuta Newtona. Nie wiem od czego by tu zacząć aby mój arcyskomplikowany wywód miał sens, może od tego, że codziennie oglądamy masę zdjęć, a to w internecie, a to w gazecie, na ulicy, w metrze, w centrach handlowych, obraz zatrzymany za pomocą aparatu otacza nas na wszystkie możliwe sposoby. Lepszy lub gorszy, zapadający w pamięć lub wręcz przeciwnie. W współczesną fotografię modową/reklamową etc. włożona jest ogromna praca, godziny, jeśli nie dni i tygodnie przed komputerem, poprawianie czyjejś urody, wygładzanie, wyszczuplanie, wyciąganie kolorów, wyśrubowywanie kontrastu, wszelkie zabiegi mające na celu osiągnięcie perfekcyjnego zdjęcia, które sprzeda dany produkt, sprawi, że osoba sfotografowania wyda nam się bardziej interesująca niż jest w rzeczywistości. Nie jestem pewna w jakich proporcjach na sukces fotografii i jej autora składa się praca z obiektywem, a ta którą później wykonuje w photoshopie, który wielu określa współczesną ciemnią. Wydaje mi się, że proporcje są zachwiane. A myśl ta przyszła mi do głowy właśnie odwiedzając wspomniane wcześniej muzeum fotografii, gdzie na dwóch piętrach zgromadzona została całkiem zasobna kolekcja zdjęć australijskiego arcytalentu jakim był Newton. Siła jaka bije z kobiecości, którą fotograf ujął na swoich obrazach zaskakuje, łapie za serce i nie sposób zapomnieć tego wrażenia. Na wielu stronach internetowych przeczytamy, że fotografie N. są przesycone fetyszystyczną estetyką i mają kontrowersyjny charakter. Moim zdaniem jest to ogromne uproszczenie, nadające całości płaski charakter, bo przecież fotografie artysty to przede wszystkim przepiękne ujęcie kobiecości, siły, charakteru, to ukłon w stronę kobiet, które na większości zdjęć przedstawiane są niczym mityczne heroiny. Oglądając zdjęcia zapominamy, że autor współpracował z Vouge, że część z nich ma komercyjny charakter, hipnotyzuje nas obraz pełen tajemniczego piękna, harmonii, a jednocześnie zaczynamy za czymś tęsknić, szczególnie oglądając ujęcia z lat 80', w których tkwi coś dziewiczego, beztroskiego. Prezentowane nań życie pięknych, doskonałych pod względem warunków fizycznych kobiet i mężczyzn, budzi nostalgię za czasem, kiedy nie było jeszcze photoshopa, internetu, a retuszu zdjęć dokonywało się ręcznie, aż chciałoby się powiedzieć „wtedy to było życie” ;). Możemy się zacząć zastanawiać, czy kiedyś ludzie byli doskonalsi (?) nie wymagali tylu poprawek (?) do głowy celebrytek nie trzeba było przeklejać ciał modelek, żeby wszystko „ładnie” wyglądało. Nie wiem jak was, ale mnie współczesna fotografia nie porywa z taką siłą jak zdjęcia Newtona czy Avedona. Mam wrażenie, że współcześni twórcy powoli gromadzą się w ślepym zaułku, gdzie myśli co się stanie ze zdjęciem „po” jego zrobieniu przesłaniają siłę wizji jaka powinna towarzyszyć w „trakcie” powstawania ujęcia. Jest to oczywiście moja luźna myśl, mogę się zupełnie mylić, ale i tak po wizycie w newtonie, nie opuszcza mnie uczucie, że kiedyś było lepiej.







Zdjęcia ukradłam stąd: http://www.sleek-mag.com/showroom/2012/12/newtons-books-are-re-discovered/
i stąd http://www.heise.de/foto/bilderstrecke/bilderstrecke_1588981.html i jeszcze stąd http://www.swiatobrazu.pl/fotografia-na-swiecie-australia-cz-1-25803.html,2